Ok boomer albo przypadek (?) Nicolaia Hartmanna
Dziś krótki tekst, który powstał w dialogu z moim synem… właściwie to dzisiaj przy śniadaniu. Wspominałam już, że wszystkie moje pomysły rodzą się w dialogu, ale dodam, że nie tylko w dialogu z historią filozofii, naukowcami czy nawet własnym doświadczeniem. Dziś będzie o dialogu z zoomerami, czyli z naszymi dziećmi. Czy zastanawialiście się kiedyś, czemu my, boomerzy, tak bardzo denerwujemy się, gdy nasze dzieci spędzają wolny czas przed komputerami albo „na” telefonie?
Tylko powstrzymajcie się chwileczkę przed pierwszą, najprostszą odpowiedzią, jaka wam się nasuwa: że to strata czasu, marnowanie młodości, że kiedyś to było, bo dzieci spotykały się na podwórku, miały siniaki, kradły jabłka z działek i nikt z tego powodu nie robił awantury i nikomu to nie zaszkodziło. Przecież dokładnie to samo o nas mówili nasi rodzice i nauczyciele, już nie pamiętacie? Zresztą, kiedyś ludzie żyli w jaskiniach i umierali z powodu zwykłego zakażenia, które wdało się do organizmu z byle powodu. Wnioskowanie, że byli szczęśliwsi od nas nie ma jednak najmniejszych podstaw. Być może to po prostu wy byliście bardziej szczęśliwi w dzieciństwie niż obecnie, jednak szczerze wątpię, że z powodu siniaków.
Druga, poważniejsza, a tym samym bardziej godna rozważenia jest odpowiedź, a właściwie pytanie o to, czy to jest bezpieczne? Czy w tych wszystkich "internetach" na nasze kochane dzieci nie czyhają czasem jakieś ogromne niebezpieczeństwa – no bo kto wie, co tam zobaczą i usłyszą, a przecież nie możemy mieć nad tym całkowitej kontroli. Jasne, są jakieś tam kontrole rodzicielskie, zapory i inne wynalazki, na których – szczerze powiedziawszy – znam się mniej więcej tak jak na najnowszym systemie podatkowym czy średniowiecznej muzyce sakralnej, czyli nijak.
I właśnie tutaj zbliżam się do sedna problemu. Otóż to właśnie nasze dzieci znają się na tym sto razy lepiej niż my. Myślicie, że nie wiedzą jak obejść waszą kontrolę rodzicielską albo jak w czasie lekcji online zablokować mikrofon nauczycielce i całej klasie na ekranach puścić najnowszy odcinek krwawej kreskówki, o przepraszam – anime? Jeżeli macie chociaż odrobinę kontaktu z rzeczywistością, to doskonale wiecie, że odpowiedź brzmi: pewnie, że wiedzą. Ale co z tego wynika?
Odpowiedź na pytanie, dlaczego tak bardzo martwimy się o nasze dzieci, nasunęła mi się dzisiaj całkiem przypadkiem, gdy podczas śniadania sięgnęłam po telefon, aby włączyć muzykę. No bo jak to tak delektować się śniadaniem bez muzyki...
Ale co takiego zrobiłam? Otóż zanim kliknęłam ikonkę mojego spotyfaja, połączyłam się bluetoofem z głośnikami w pokoju i znalazłam odpowiednią playlistę, zdążyłam w międzyczasie przejrzeć najnowsze powiadomienia na fejsbuniu, napisałam ze dwa komentarze pod postami znajomych, przeczytałam wiadomości na messie (przepraszam za te wszystkie reklamy;-) i gdy w końcu ocknęłam się – „co to ja w ogóle chciałam zrobić, a tak: muzyka, śniadanie!” – olśniło mnie! "Już wiem" – mówię do mojego już prawie 11-letniego syna – „dlaczego ja tak bardzo się o Ciebie martwię i tak strasznie się denerwuje, jak siedzisz w tym telefonie. Zobacz, co to robi ze mną? Miałam puścić nam muzykę, a dałam się wciągnąć w ten wirtualny świat. A skoro on potrafi robić takie rzeczy ze mną, to co dopiero z Tobą?" Mój syn nie zdążył jednak nic odpowiedzieć, bo moja myśl rozwijając się dalej (tak, zawsze myślę w czasie mówienia, kto mnie zna – ten wie) i zmieniła nieco kierunek – „Zaraz, zaraz, a może Ty sobie z tym radzisz dużo lepiej niż ja? Może to my boomerzy jesteśmy tymi, którzy sobie nie radzą z nową rzeczywistością, a wy się w tym odnajdujecie dużo lepiej? Boimy się o was, bo przenosimy na was swoją własna perspektywę?" Mój syn uśmiechnął się do mnie i powiedział: „Chodź, puszczę Ci fajny filmik Gumbala"…
Oczywiście nie chcę przez to powiedzieć, że nasze dzieci nie mogą się niczego od nas nauczyć. Mogą. I powinniśmy je uczyć, pokazywać im, jaki wspaniały jest nasz świat – zabierać je na wycieczki do lasu czy w góry, puszczać naszą muzykę, kupować im, a najlepiej razem z nimi czytać, książki i robić te wszystkie rzeczy, które my nazywamy „prawdziwym życiem". Ale powinniśmy również chyba trochę bardziej zaufać im w kwestii tych wszystkich nowości, których nie rozumiemy. Bo to, że my ich nie rozumiemy, a nawet czasem nas przerażają, nie znaczy, że tak samo jest z nimi. To oni są pokoleniem, które wyrosło w tym świecie i to oni od samego początku dostosowują się do życia w nim, ich mechanizmy przystosowawcze są dużo bardziej plastyczne niż nasze, ich uwaga dużo bardziej podzielna. Czy nie wkurzam się, gdy widzę, że mój syn w czasie lekcji online ogląda filmik na youtjubie – oczywiście, że się wkurzam; ale skoro nadąża z materiałem i zapytany wie, co było na lekcji? To, że ja oglądając film nie mogłabym się skupić na tym, co mówi nauczycielka, nie musi oznaczać, że on też nie potrafi, prawda?
Zakończę ten tekst, pozornie zmieniając temat i przywołując śmieszną anegdotkę dotyczącą okoliczności śmierci jednego z moich ulubionych dwudziestowiecznych filozofów: Nicolaia Hartmanna. Otóż, jak głosi legenda, 68-letni Hartmann jeździł do pracy, na wykłady na uniwersytecie w Getyndze, rowerem, bo bał się jeździć tramwajem. Wyobrażał sobie pewnie, że te tramwaje to jakiś nowy, niesprawdzony i bardzo niebezpieczny wynalazek, który z pewnością go zabije. I tak właśnie pewnego dnia koło jego roweru wpadło w szynę tramwajową, przewrócił się i w wyniku obrażeń zmarł w szpitalu. To my starzy boomerzy jesteśmy tymi, którzy się boją – boimy się, bo to wszystko dla nas jest tak bardzo nieznane i nie możemy się w tym odnaleźć. I bardzo często się nie odnajdujemy. Ale nie zatrzymamy zmian zachodzących w świecie. Spróbujmy więc może chociaż troszeczkę się do nich dostosować, poobserwujmy nasze dzieci, poprośmy czasem o pomoc jakiegoś zoomera, przyznajmy, że to my nie rozumiemy, że się boimy, zamiast zawsze tylko z pozycji władzy i autorytetu wściekać się i na nich krzyczeć. Nie bójmy się "tramwaju", to może nas nie zabije!
Oczywiście, że nie znam odpowiedzi na wszystkie możliwe pytania i problemy związane z opisaną tutaj kwestią. Wcale też nie twierdzę, że jest dobrze, gdy nasze dzieci nie robią nic innego poza życiem w necie, ale nie o to chodzi. Chodzi o to, że sprawa jest dużo bardziej skomplikowana niż wydaje się każdej ze stron. Oni mają swoje "ok boomer", my swoje "ok zoomer", ale ta nieco żartobliwa forma komunikacji między nami kryje gdzieś głęboko w sobie istotę sprawy. Czasem warto choć na chwilę poddać ją refleksji i spróbować prawdziwego dialogu. Ale aby dialog był możliwy boomerzy muszą móc być boomerami, a zoomerzy – zoomerami.
idźmy z duchem czasu na miarę swoich mozliwości. Świetny tekst.
OdpowiedzUsuń